Don't Miss
Home » Sport » Najdłuższy dzień w życiu

Najdłuższy dzień w życiu

Raczej drobny. Nie robi wrażenia specjalnego siłacza. Z wykształcenia inżynier budowli wodnych po Politechnice Krakowskiej. Ukończył jeszcze roczne studia podyplomowe na tej samej uczelni i roczne studia podyplomowe na Uniwersytecie Rolniczym. Pracuje w Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Brzesku na stanowisku Asystenta w Laboratorium Higieny Pracy.
Można powiedzieć, że zwyczajny urzędnik. Jakich dziesiątki tysięcy w całym kraju i co najmniej parę setek w samym Brzesku. Jednak w tej drobnej postaci tkwi stalowy charakter, upór i wytrwałość – prawdziwe serce wojownika. Marcin Topolski jest biegaczem. Specjalizuje się w biegach długodystansowych. Na swoim koncie ma już 27 maratonów, zdobył Koronę Maratonów Polskich, pokonał ponad 80 – cio kilometrowy Bieg Rzeźnika po górach, a ostatnio 100 kilometrowy ultra maraton – Bieg 7 Dolin.

Jak to się zaczęło?
Zawsze był dynamiczny i lubił aktywność. Jak większość chłopaków, też kiedyś był kopaczem piłki. Co prawda nie grał w żadnym klubie, ale – jak sam mówi – mogłem latać za piłką cały dzień. Tak było do feralnego 11 lipca 1994r.  Podczas podwórkowego meczu pięta wpadła mu do niewielkiego dołka, noga gwałtownie się wyprostowała, coś w kolanie chrupnęło i z podwórkowego piłkarza zrobił się inwalida. Sam do dzisiaj nie wie, co się tak naprawdę stało. Prawdopodobnie coś z wiązadłami i być może łękotką. Dla takiego dynamitu, prawdziwa tragedia. Nie wyglądało to dobrze. Dwa tygodnie noga w gipsie, potem uczenie się chodzenia na nowo. Jak wspomina, zanim mogłem ponownie zgiąć nogę do końca, minęło chyba pół roku. Oczywiście była chęć powrotu do dawnej aktywności, ale kontuzja się odnowiła i stało się jasne, że kariera podwórkowego kopacza bezpowrotnie się skończyła. Sportowa emerytura na progu dorosłego życia, a właściwie sportowa renta inwalidzka. Świadomość, że tak może już być na stałe, paskudny czas. Piłka nożna, siatkówka czy wszelkie sporty walki odpadały. Trzeba było coś znaleźć coś innego. No to może chociaż rower? Później szkolny kolega Paweł Hojnowski, który miał w tym czasie bzika na punkcie biegania zaproponował spróbowanie sił właśnie w bieganiu. Ryzyko jakieś było, bo bieganie to jednak spore obciążenie, ale okazało się, że nie jest tak źle. Razem z Pawłem i drugim kolegą Robertem Duchem zaczęli biegać po lesie szczepanowskim. Celem było uczestnictwo w I Biegu Jadowniczan na dystansie 10 kilometrów, za którego organizację zabrał się Pan Stanisław Kita, prawdziwa legenda biegania. Człowiek, któremu jeszcze nie prędko ktoś na tym terenie dorówna. Finałem tych leśnych treningów był udział w Biegu Jadowniczan, pomyślnie ukończony. Dla kogoś kto jeszcze dwa lata wcześniej, jeżeli chodzi o sport,  miał przed sobą co najwyżej perspektywę kariery szachisty lub brydżysty, ukończenie 10-cio kilometrowego biegu było powodem ogromnego szczęścia i satysfakcji.
Potem przyszły studia i na dwa lata skończyło się bieganie. Natury jednak nie da się zmienić. Po tym czasie okoliczne drogi znowu zobaczyły Marcina Topolskiego. Nie było to bieganie przez cały rok, najczęściej wiosną i jesienią. Lato i zima w sposób naturalny nie są specjalnie dobrymi porami roku dla biegaczy. Co roku też startował w Biegu Jadowniczan, który zmieniał i dystans i lokalizację. W 2005 roku stał się Półmaratonem Ziemi Brzeskiej. Niestety, siły i środki potrzebne do organizacji imprezy w tej skali przerosły możliwości najbardziej wytrwałych miłośników biegania, i pan Staszek musiał w końcu zrezygnować z organizacji tej imprezy. Bochnia i Tarnów mają swoje 10-cio kilometrowe biegi. W Brzesku nie ma nic. Może w przyszłości to się jeszcze zmieni, bo amatorów tej formy aktywności sportowej i u nas nie brakuje.

Pierwszy maraton
W zasadzie nie planował biegać maratonów. Maraton w powszechnej opinii, jest czymś ogromnym, czymś w rodzaju nobilitacji, powiedzmy  tytułu szlacheckiego dla biegacza – przynajmniej w powszechnej opinii. Jest takie powiedzenie, że prawdziwy mężczyzna to ten który zbudował dom, spłodził syna i posadził drzewo. Często dodaje sie również czwarty „warunek”-  i pokonał maraton olimpijski.
Do maratonu trzeba się długo przygotowywać, a po biegu dochodzi się do siebie przez dwa tygodnie. Jak większość biegaczy, myślał oczywiście,  że byłoby fajnie kiedyś zaliczyć jeden maraton, żeby wiedzieć jak to jest i na tym koniec. Pierwszy planował może na 2008 rok. Ale w grudniu 2006 roku wpadł mu w ręce numer „Biegania” a w nim tekst „Cracovia maraton – z historią w tle”. Wtedy się zdecydował. W podjęciu decyzji pomogło mu i to, że wtedy był już  w stanie bez problemu przebiec półmaraton. To jakoś podnosi samoocenę. Maraton Krakowski miał się odbyć na początku maja 2007r. Pomyślał, że przez te cztery miesiące dołoży drugą połówkę i maraton gotowy. Marek Stępień, któremu powiedział o swojej decyzji, też zdecydował się na maratoński debiut. Zaczęły się  przygotowania. Lekko nie było. Można nawet powiedzieć, że było cholernie ciężko. Od razu trzeba było zwiększyć kilometraż tygodniowy.  Poza tym musiał robić wybiegania w granicach 2,5 do 3 godzin na raz żeby się przyzwyczaić do wysiłku jakim jest 42 km. Z treningów które, jak mówi,  dziś robi na jednej nodze, wtedy wracał ledwo żywy. W dodatku na jakieś 5 tygodni przed maratonem nabawił się jakiejś bolesnej kontuzji łydki której nie można się było żaden sposób pozbyć. Konieczne były kilkudniowe przerwy w bieganiu, więc przygotowania się załamywały i miał stracha czy w ogóle pobiegnie w tym maratonie. Wreszcie nadszedł dzień startu – 6 maja 2007r. Na dzień dobry jeszcze przed startem rozpętała się straszna ulewa. Nie dość że byłem w strachu o łydkę to jeszcze ten deszcz. Ale nic. Stoimy z Markiem na starcie. Słychać strzał startera. Ruszam z całą resztą. Jest takie zimno i tak leje, że po dwóch kilometrach przestałem czuć dłonie. Nogi natomiast mam zadziwiająco lekkie a i łydka jakoś przestała boleć. Tak na 10 km przestało padać i zrobiło się całkiem przyjemnie. Ok. 17 km już czułem że sztywnieją mi mięśnie brzuchate łydki, a im dalej to jest coraz gorzej, ale jakoś bujam się aż do Błoń. Ostanie 3 km to droga przez mękę – idę chyba ze 4 razy i mam już dość. Wreszcie jestem na mecie z wielką ulgą i ogromną satysfakcją że zostałem maratończykiem. Czas 3.20.49 zdaje się. Po tym biegu przez tydzień schodziłem po schodach tyłem, ale i tak się opłacało.
Oczywiście na tym jednym maratonie się nie skończyło. W tym samym roku, w sierpniu był jeszcze maraton w Gdańsku i w październiku maraton w Poznaniu. W następnym roku zdobył Koronę Maratonów Polskich do której uzyskania trzeba w ciągu dwóch lat kalendarzowych ukończyć 5 największych i najbardziej prestiżowych maratonów w Polsce – Dębno, Kraków, Warszawa, Wrocław i Poznań. Do dziś ma ukończonych 27 maratonów, w tym kilka po górach i 3 maratony za granicą – Koszyce i Bratysława na Słowacji oraz Frankfurt/M w Niemczech.

Bieg 7 Dolin
Maraton to marzenie każdego biegacza, ale kiedy ma się ich na koncie 27, to nie robią już takiego wrażenia. Choć dla niedzielnego truchtacza wydaje się to nieprawdopodobne, po jakimś czasie szuka się jeszcze większych celów. Człowiek zdobywa wiarę w siebie i dalej przesuwa granice swoich możliwości. Bieg 7 Dolin to jak dotychczas największe biegowe wyzwanie jego życia – w końcu nieczęsto zdarza się biegać na raz 100 km i to w dodatku po górach. To zupełnie coś innego, niż bieganie po płaskiej, wygodnej trasie. Zapisał się na ten bieg już w październiku 2010r. i od tamtego czasu, jak sam mówi, zaczął się przyzwyczajać do myśli że przyjdzie mu się zmierzyć – w opinii wielu z tych, którzy startują w ultramaratonach – z najtrudniejszą setką w Polsce. Pomimo że przecież nie jest nowicjuszem,  to przed tą setką czuł spory respekt. Cel miał jeden – ukończyć w limicie czasu który wynosił 19 godzin. Start nastąpił 10 września z krynickiego deptaka. Na szczęście nie było deszczu czego wszyscy najbardziej się bali, a pogoda na następny dzień też była optymistyczna. Przyjęta taktyka na bieg była bardzo prosta – bieg pod lekkie wzniesienia, odcinki proste i zbiegi. Pod strome nachylenia spokojne podejścia ale bez obijania się. Walka z czasem, odległością i własnymi słabościami rozpoczęła się o 3.00. Z biegu w ciemnościach najbardziej, jak sam mówi,  zapadł mu w pamięć widok dziesiątków świecących czołówek idących pod górę jeden za drugim biegaczy tworzących jakby długi, żywy organizm. Niesamowity widok. Świt zastał go tuż przed Halą Łabowską gdzie był pierwszy punkt żywieniowy i pomiar czasu. To 22 km – jeszcze wszyscy pełni zapału i na ,,lekkich” nogach. Stawka biegaczy coraz bardziej się rozciąga. Na stromym zbiegu do Rytra czuje protest maltretowanych mięśni, obciążonych do granic wytrzymałości. Jeszcze 2 km asfaltu lekko pod górkę do „Perły Południa” i drugi punkt pomiaru czasu. To 35 km. Od tego momentu bieg powoli ale stale i coraz bardziej zaczyna boleć. Trudne podejścia i jeszcze trudniejsza droga w dół już zrobiły swoje. Luźne kamienie i korzenie też nie ułatwiają biegu. Po ok. 11 km właściwie bezustannego podejścia z Rytra na Radziejową – najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego – półmetek biegu. Kolejne zbiegi, podejścia, znów zbiegi i znów podejścia. Trzeci punkt pomiaru czasu w Piwnicznej to 65 km kilometr biegu. Już wie, że ukończy ten bieg. Z Piwnicznej do Łomnicy-Zdrój i dalej do Wierchomli Małej. Stąd do mety został już tylko półmaraton – najbardziej męczący psychicznie odcinek. Najpierw droga w górę po trasie narciarskiej wzdłuż wyciągu narciarskiego, żeby potem zbiec inną trasą narciarską do Szczawnika. Pod górę stromo i z góry stromo. Droga ze Szczawnika do Bacówki nad Wierchomlą, to zakręt za zakrętem, wciąż pod górę, końca nie widać. Wreszcie jest. To ostatni pomiar czasu na 10 kilometrów przed metą. Wreszcie „wybiegam na ulicę. Strażacy od zabezpieczenia trasy mówią mi że zostało 700 m.  Lecę na wszystkim co mi jeszcze zostało. Dobiegam do deptaka. Zostało 300 m. Już nic mnie nie boli, całe zmęczenie gdzieś znika. Nogi leciutkie, morda mi się cieszy, kibicom też niczego nie można zarzucić. Już ją widzę. Jeszcze kawałeczek i wreszcie jest – META!!! Czas: 15.09.58. To był najdłuższy dzień w moim życiu. Wyobrażałem sobie tę chwilę i wreszcie mam swoje 5 minut chwały. Setka pokonana!! Nie ma rzeczy niemożliwych!!

Dlaczego bieganie?
W bieganiu pociągło mnie też to że wtedy było to sport bardzo niszowy, niewielu ludzi jeszcze wtedy biegało, a na mnie od pewnego wieku słowo „wszyscy” działało jak płachta na byka. Zawsze umiałem współpracować w zespole, ale też zawsze chodziłem swoją drogą, jestem raczej introwertykiem i indywidualistą, więc także pod tym względem bieganie bardzo mi odpowiadało – nie trzeba się z nikim umawiać, ani na nikogo czekać. Poza tym prostota tego sportu – wychodzisz, krótka rozgrzewka i biegniesz. Jest też relatywnie tani – wystarczą dobre buty a reszta jest już mniej ważna.  Poza tym zmienia się spojrzenie na świat, człowiek nabiera do wszystkiego dystansu i dzięki bieganiu wiem, że właściwie nie ma rzeczy niemożliwych – jak się naprawdę chce wszystko da się osiągnąć.

Co dalej?
Wciąż biega głównie po ulicy ale, jak mówi, coraz częściej ciągnie mnie do biegania po górach, zacząłem się też uczyć pływać więc może kiedyś zostanę triathlonistą. Zobaczymy.
I na koniec – do piłki bym już nie wrócił, a bez biegania już nie wyobrażam sobie życia. To już nie jest kwestia lubienia – to stało się filozofią życia.

Jan Waresiak

Podobne artykuły
„%RELATEDPOSTS%”