Marcin Topolski z Brzeskiego Klubu Biegacza „Victoria”, postanowił zmierzyć się z ultramaratonem górskim. Bieganiem zajmuje się o 1996 roku, kiedy to wziął udział w pierwszym Biegu Jadowniczan. W 2007r zaliczył swój pierwszy maraton – Cracovia maraton. Następnie zdobył Koronę Maratonów Polskich, czyli ukończył pięć najbardziej prestiżowych maratonów w Dębnie, Krakowie, Warszawie, Wrocławiu i Poznaniu. Na swoim koncie ma zaliczonych 27 maratonów, w tym kilka górskich, ukończył Bieg Rzeźnika, czyli 80 kilometrów przez Bieszczady.
Bieg 7 Dolin to jak dotychczas największe biegowe wyzwanie jego życia – w końcu nieczęsto zdarza się biegać na raz 100 km i to w dodatku po górach. To zupełnie coś innego, niż bieganie po płaskiej, wygodnej trasie. Zapisał się na ten bieg już w październiku 2010r. i od tamtego czasu, jak sam mówi, zaczął się przyzwyczajać do myśli że przyjdzie mu się zmierzyć – w opinii wielu z tych, którzy startują w ultramaratonach – z najtrudniejszą setką w Polsce. Pomimo że nie jest nowicjuszem, to przed tą setką czuł spory respekt. Cel miał jeden – ukończyć w limicie czasu który wynosił 19 godzin. Start nastąpił 10 września z krynickiego deptaka. Na szczęście nie było deszczu czego wszyscy najbardziej się bali, a pogoda na następny dzień też była optymistyczna. Przyjęta taktyka na bieg była bardzo prosta – bieg pod lekkie wzniesienia, odcinki proste i zbiegi. Pod strome nachylenia spokojne podejścia ale bez obijania się. Walka z czasem, odległością i własnymi słabościami rozpoczęła się o 3.00. Z biegu w ciemnościach najbardziej, jak sam mówi, zapadł mu w pamięć widok dziesiątków świecących czołówek idących pod górę jeden za drugim biegaczy tworzących jakby długi, żywy organizm. Niesamowity widok. Świt zastał go tuż przed Halą Łabowską gdzie był pierwszy punkt żywieniowy i pomiar czasu. To 22 km – jeszcze wszyscy pełni zapału i na ,,lekkich” nogach. Stawka biegaczy coraz bardziej się rozciąga. Na stromym zbiegu do Rytra czuje protest maltretowanych mięśni, obciążonych do granic wytrzymałości. Jeszcze 2 km asfaltu lekko pod górkę do „Perły Południa” i drugi punkt pomiaru czasu. To 35 km. Od tego momentu bieg powoli ale stale i coraz bardziej zaczyna boleć. Trudne podejścia i jeszcze trudniejsza droga w dół już zrobiły swoje. Luźne kamienie i korzenie też nie ułatwiają biegu. Po ok. 11 km właściwie bezustannego podejścia z Rytra na Radziejową – najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego – półmetek biegu. Kolejne zbiegi, podejścia, znów zbiegi i znów podejścia. Trzeci punkt pomiaru czasu w Piwnicznej to 65 km kilometr biegu. Już wie, że ukończy ten bieg. Z Piwnicznej do Łomnicy-Zdrój i dalej do Wierchomli Małej. Stąd do mety został już tylko półmaraton – najbardziej męczący psychicznie odcinek. Najpierw droga w górę po trasie narciarskiej wzdłuż wyciągu narciarskiego, żeby potem zbiec inną trasą narciarską do Szczawnika. Pod górę stromo i z góry stromo. Droga ze Szczawnika do Bacówki nad Wierchomlą, to zakręt za zakrętem, wciąż pod górę, końca nie widać. Wreszcie jest. To ostatni pomiar czasu na 10 kilometrów przed metą. Wreszcie „wybiegam na ulicę. Strażacy od zabezpieczenia trasy mówią mi że zostało 700 m. Lecę na wszystkim co mi jeszcze zostało. Dobiegam do deptaka. Zostało 300 m. Już nic mnie nie boli, całe zmęczenie gdzieś znika. Nogi leciutkie, morda mi się cieszy, kibicom też niczego nie można zarzucić. Już ją widzę. Jeszcze kawałeczek i wreszcie jest – META!!! Czas: 15.09.58. Cały dzień wyobrażałem sobie tą chwilę i wreszcie mam swoje 5 minut chwały. Setka pokonana!! Nie ma rzeczy niemożliwych!!
—
Jan Waresiak
Podobne artykuły
„%RELATEDPOSTS%”