Warto czasami w życiu zaryzykować. Postawić wszystko na jedną kartę, tak żeby później niczego nie żałować. Między marzeniami a obowiązkiem – trudny to wybór. Przed prawie 50 laty taką decyzję podejmował Pan Włodzimierz Sady. Mógł skoncentrować się wyłącznie na prowadzeniu rodzinnego gospodarstwa rolno-ogrodniczego oraz zakończeniu edukacji na poziomie technikum. Na całe szczęście nie zmarnował swojego potencjału, dlatego od 2012 roku pełni funkcję JM Rektora Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie.
Od początku swojej kariery zawodowej związany z krakowską uczelnią. Studia ukończył z wyróżnieniem w 1972 roku na Wydziale Ogrodnictwa, stopień doktora nauk rolniczych otrzymał w 1977 roku, 10 lat później habilitował się z zakresu ogrodnictwa, od 1996 roku jest profesorem nauk rolniczych. Odbył staże naukowe w Bułgarii, Stanach Zjednoczonych, Niemczech. Dziekan Wydziału Ogrodniczego UR w Krakowie (2002-2005), następnie prorektor ds. dydaktycznych i studenckich (2005-2012).
Jego główne zainteresowania badawcze skupiają się wokół zagadnień związanych z technologią uprawy, nawożenia, żywienia mineralnego roślin oraz produkcją warzyw o wysokiej wartości odżywczej i biologicznej. Jest autorem 330 pozycji naukowych.
Wyróżniony odznaką honorową Zasłużony dla Rolnictwa (2011), Medalem Komisji Edukacji Narodowej (2010), Srebrną Odznaką za Pracę Społeczną dla Miasta Krakowa (1988), odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi (2014) oraz Złotym Medalem „Serce za Serce” Fundacji Prometeusz.
W 2015 r. otrzymał tytuł Profesora Honorowego Uralskiego Narodowego Uniwersytetu Rolniczego w Jekaterynburgu (Federacja Rosyjska) oraz Profesora Honorowego Podolskiego Narodowego Uniwersytetu Rolniczego w Kamieńcu Podolskim (Ukraina).
Prywatnie – bibliofil (biblioteka liczy ponad 6 tys. pozycji), pasjonat historii i zwiedzania – szczególnie obiektów historycznych i przyrodniczych.
Kilka dni temu JM Rektor Włodzimierz Sady przyjechał do swojej rodzinnej miejscowości – Porąbki Uszewskiej. Jesteśmy zaszczyceni, że znalazł czas, aby porozmawiać z przedstawicielami Urzędu. Mała ojczyzna, przedstawiona w wywiadzie przez profesora jest niezwykle piękna. To tak jakby od 1937 r. czas – na chwilę – zatrzymał się w miejscu. Na taką lekturę czasu nie szkoda…
Wywiad z JM Rektorem Uniwersytetu Rolniczego prof. Włodzimierzem Sady
– Dlaczego zdecydował się Pan opublikować „Porębeckie weselisko”? Równie dobrze publikacja mogła zostać tylko cenną pamiątką rodzinną…
– Czas zdaje się przyspieszać, powoli – a jednak jak zawsze za szybko – odchodzą od nas ludzie pamiętający historie rodzinne, rodzinne obyczaje, czy nawet koligacje. Zwroty wujenka, styjek, brat cioteczny stają się słowami, które trzeba dziś objaśniać, tłumaczyć. Najszybciej jednak zanikają tradycyjne obrzędy. Jako chłopiec uczestniczyłem w wielu, jakby dziś powiedzieć, wiejskich weselach. Tak kiedyś było na wioskach – bawiła się cała społeczność, zaś młodzi mieli nie tylko tańczyć, ale przygotowywać „zastawy” – czyli bramy i wykonywać okolicznościowe przyśpiewki. „Weselisko”, to nic innego jak zbiór tych naszych porąbeckich przyśpiewek weselnych. Spisał je i wydał mój ociec – Stanisław, w roku 1937. Kiedyś go nawet zapytałem, po co to zrobił. On mi odpowiedział, że dzięki temu nikt tego nie zapomni. Wówczas pomyślałem sobie, jak to zapomni – przecież wszyscy to umieją. A jednak jak podjąłem prace nad tym materiałem, przekonałem się, że tato miał rację. Tych „wszystkich” jest coraz mniej, a przecież minęło tak niewiele czasu. Opisana w Weselisku tradycja nie należy tylko do mojej rodziny, to tradycja nas wszystkich. Dlatego trzeba zachować ją od zapomnienia, dla naszych wnuków. Pozostawienie tych tradycji, jako pamiątki rodzinnej, byłoby skazaniem ich na zapomnienie.
– W jaki sposób Pana ojciec warsztatowo był tak dobrze przygotowany do napisania książki? Czy interesował się literaturą, folklorem, muzyką?
– Ojciec niewątpliwie był człowiekiem utalentowanym i jak na owe czasy dobrze wyedukowanym. Chociaż był samoukiem, to pięknie śpiewał i grał na skrzypcach. Szczególnie dobrze pamiętam, jak razem śpiewaliśmy piosenki patriotyczne, wówczas określane, jako partyzanckie. Był też patriotą – wzorem dla niego był Wincenty Witos. Pamiętam, jak opowiadał mi, że jako kilkunastoletni chłopak, wiózł premiera bryczką z Wierzchosławic do Porąbki Uszewskiej na spotkanie z mieszkańcami. Pasją ojca, prócz pracy na roli, była z pewnością literatura polska – dużo czytał. Niekiedy zastanawialiśmy się z rodzeństwem, jak na to znajdował czas. Ale on nie czytał sobie – czytał nam. Często posługiwał się zwrotami zaczerpniętymi od Sienkiewicza, czy Mickiewicza. Szczególnie zaś lubił Wyspiańskiego. Może właśnie, dlatego w jego wydaniu „Porębeckie weselisko” z roku 1937 tak mocno zbliżone jest do „Wesela” mistrza z Bronowic. Nasze zwyczaje weselne nie ograniczały się do strojów czy wspomnianych „zastaw”. To był ciąg ceremonialnych obrzędów i przyśpiewki, wykonywane z akompaniamentem całej kapeli. Wystawianie tego widowiska było jednym z nieodłącznych elementów wesela. To było takie nasze – dziś mówimy na to folklor, a wtedy była to nasza tradycja, nasza codzienność.
– Proszę opisać Porąbkę Uszewską ze swojego dzieciństwa…
– To jak podróż w inny wymiar. Mieszkałem w Porąbce Uszewskiej do 21. roku życia – to dużo a jednocześnie tak niewiele. Sięgając najgłębiej w pamięć, jako chłopiec byłem ministrantem i uczestniczyłem wraz z organistą i oczywiście księdzem w kolędzie. Z tamtych lat pamiętam, nie tylko łacińską liturgię, ale także, ten właśnie zwyczaj odwiedzin. Wówczas zdarzały się jeszcze chaty kryte strzechą, które nie miały nawet podłogi, tylko klepisko – często wspomnienia te wracają, gdy odwiedzam z wnukami skansen. Na ścianach wisiały wielkie obrazy święte, na odświętnie zasłanych łóżkach spoczywały wielkie pękate puchowe poduszki i pierzyny, obleczone w haftowane ręcznie i wykrochmalone na sztywno poszewki, a w chacie unosił się zapach kadzidła. U nas w domu, w Boże Narodzenie posypywało się rozgrzaną blachę nad piecem w kuchni igliwiem, lub zbryloną żywicą – między innymi po tym poznawałem, że są święta.
Po wojnie była bieda, lecz ludzie byli bardzo zaradni, starali się obsiewać każdy skrawek ziemi – bali się głodu, jaki pamiętali, czy to z przednówka, czy z niemieckiej okupacji. Prawie w każdym gospodarstwie domowym hodowano krowy, świnie i inne drobne zwierzęta, a w wielu także konie – stanowiły główną siłę pociągową w pracach polowych. Patrząc z dzisiejszej perspektywy i obecnych standardów w latach mojej młodości w Porąbce żyło się inaczej, ciężej. Rytm życia, jak w „Chłopach” Reymonta, wyznaczały pory roku, związane z nimi prace polowe i obrzędy świąteczne.
Droga, która łączy Dębno z Melsztynem, była wyboista, utwardzona jedynie tłuczniem. Asfalt, pojawił się bodaj w latach 60. nawet pod koniec tej dekady. W pierwszym roku chodzenia do szkoły powszechnej pojawiła się komunikacja zbiorowa. Pierwsze autobusy kursowały raz dziennie – ale to i tak był postęp. Pamiętam z tego okresu również akcję elektryfikacji wsi. Każdy pracował dla wszystkich – dla siebie. Dzięki temu zaangażowaniu wioska zmieniała swe oblicze. Bazując na tej chęci do pracy Spółdzielnia Ogrodnicza w Brzesku, której mój ojciec był prezesem Rady Nadzorczej, rozwinęła kontraktację owoców miękkich. Ich produkcja i sprzedaż, również eksport przyczyniły się do rozwoju Porąbki. Zaczęły zmieniać się domy, drogi. Potem wyjechałem do Krakowa. To był inny świat. Tego uczucia nie sposób porównać z niczym, czego wówczas doświadczałem. Może właśnie dzięki temu każdy przyjazd do rodziców powodował, że byłem zaskoczony, jak w oczach pięknieje moja wioska. Dziś mamy chodniki, brukowane kostką, pokryte asfaltem drogi – i czas który galopuje. Jednak nie zmienili się ludzie – nadal są życzliwi, przedsiębiorczy – po prostu dobrzy. I niech tak będzie. Po co zmieniać to co dobre, najlepsze – co jest najbardziej nasze.
– Z jakimi uczuciami wraca Pan do Porąbki Uszewskiej?
– Można powiedzieć, że nie muszę do niczego wracać. Często słyszałem jak moi rodzice powtarzali: gdzie skarb twój, tam i serce twoje. Pomimo że mieszkam w Krakowie już blisko 50 lat, to jednak przyjeżdżam do Porąbki często. Tu jest mój dom rodzinny, tu żyją jeszcze kuzyni, krajanie. Każde spotkanie z nimi przywołuje w naszych wspomnieniach chwile sprzed wielu lat – i te wesołe – jak szkoła, koledzy i oczywiście koleżanki – ale i te trudne –jak okres powojennej biedy. Ale tak to już jest, że wolimy pamiętać te dobre chwile i to te właśnie momenty znacznie chętniej wspominamy. Ale odwiedziny rodzinnych stron, to także obrazy, które się pamięta. Drzewa, sady, zapachy – które tylko wiatr niekiedy zawiewa do Krakowa, a wśród nich jeden szczególny – zapach świeżych truskawek. Porąbka i jej okolice były zagłębiem truskawkowym. To właśnie produkcji owoców wioska zawdzięczała swój rozwój. Nie jestem melancholikiem, ale z czasem coraz lepiej rozumiem, przesłanie tych rodzicielskich słów o skarbie i sercu. Życie pokierowało mnie do Krakowa, ale były też Stany Zjednoczone, i inne kraje, w których bywałem na praktykach, jako student, czy pracownik naukowy. Ale proszę mi wierzyć, chleb nigdzie tak nie smakuje jak w Porąbce, a ptaki śpiewają tu inaczej – bo swojsko.
– Dla wielu rodaków /krajanów/ jest Pan osobą, która dzięki pracowitości i zdolnościom osiągnęła bardzo wiele. W jaki sposób Pan tego dokonał?
– Trudno samemu oceniać swoje dokonania, to tak jak być sędzią we własnej sprawie. Czy osiągnąłem aż tak wiele? Myślę, że osiągnąłem tyle, że rodzicie byliby ze mnie dumni. Często mówi się, że sukces ma wielu ojców. Myślę, że w moim przypadku, ta dewiza się sprawdza. Najwięcej zawdzięczam rodzicom, bo chociaż na wsi lat 50 i 60 ubiegłego wieku pracy było wiele, bardzo wiele, to ojciec zawsze podkreślał wartość wiedzy. Starał się zarazić mnie pasją do literatury, muzyki, ale i nauk przyrodniczych i technicznych. Z czasem była szkoła powszechna – dziś powiedzielibyśmy podstawowa, a w niej niezapomniani nauczyciele. Wymagający pasjonaci. Tak sobie często myślę, że określenie „szkoła podstawowa” jest bardzo trafne. Każdy przecież wie, że podstawy – fundamenty są najważniejsze. Znowu przychodzi na myśl sentencja: „czym skorupka za młodu …”. Pojawia się także inna nieco zmodyfikowana: czego się Włodziu nie nauczy – tego go zapytają. Nie byłem prymusem, nie miałem samych piątek i dwóje też się zdarzały – ot życie, ale zawsze starałem się nadrobić braki. Gdy poświęcałem czas nauce, przez zrozumienie zagadnień, wiedzę przyswajałem łatwo . Mówi się, że kluczem do sukcesu, jest wytrwałość. Potem była szkoła średnia i szukanie pasji życiowych. Zawsze jednak byłem blisko rolnictwa.
Studia to niezapomniany profesor Wojtaszek – wizjoner, późniejszy rektor i budowniczy dzisiejszego Uniwersytetu Rolniczego. Był to człowiek wymagający, ale i sprawiedliwy – prawdziwy mistrz. Człowiek przedwojennych manier, ale i frontowej determinacji. To on był moim promotorem, ale to także on przyjmował mnie po studiach do pracy. Dziś ilekroć wchodzę do Sali Senackiej, lub zakładam rektorską togę czuję na sobie jego wzrok. To nie jest wcale przesadzone, czy mówione na potrzeby wywiadu. Teraz to mnie przychodzi decydować o losie jego Uczelni. Czy i on byłby ze mnie dumny? Do sukcesu potrzebna jest jeszcze pokora – staram się zawsze o tym pamiętać.
– Czy Pana zdaniem folklor jest atrakcyjny dla młodego człowieka?
– Folklor – to nowe dla nas słowo. Jak mówiłem, jako młody chłopak nie określałem tym mianem naszej tradycji. To była nasza najbardziej namacalna realność. Wracając niejako do czasów współczesnych, dostrzegam, że młodzież z wielką radością pielęgnuje dawne, w ich mniemaniu, zwyczaje. W Uniwersytecie Rolniczym od ponad 60. lat działa zespół „Skalni” – który kultywuje tradycje podhalańskie, są też sygnaliści myśliwscy Hagard. Obie te grupy odnoszą krajowe i międzynarodowe sukcesy, a chętnych im nie brakuje.
Myślę, że Kraków to wyjątkowe miejsce, w którym rytm życia odmierza Zygmunt – z jego historycznym spizowym brzmieniem, Uniwersytet Jagielloński i jego profesorowie, którzy nawet zatrzymali słońce w biegu, a kazali ruszyć Ziemi, to także frywolny Lajkonik, biegający po Rynku Głównym, na którym przysięgał Kościuszko, to maturzyści – obskakujący pomnik wieszcza – zwany tu Adasiem i wreszcie to świadomość, że niebawem miejsca te przemierzać będą turyści – idąc spiesznie, a jednak lekko w takt krakowskiego hejnału. Jako rektor w wystąpieniach inauguracyjnych zawsze podkreślam wielką wartość tradycji i polskiej kultury, która tak wiele wniosła i nadal w nosi w historię Świata, jaki dziś znamy.
Posłowie
Aby mierzyć drogę przyszłą, trzeba wiedzieć, skąd się przyszło. (C. K. Norwid)
Gmina Dębno została obdarowana przez JM Rektora Włodzimierza Sady cenną publikacją „Porębeckiego weseliska” autorstwa Stanisława Sady, jego ojca. Nasz krajan postanowił w 2014 roku przygotować nowe wydanie sztuki, a następnie zaprezentować ją w szerszej odsłonie. Egzemplarze trafiły do Gminnej Biblioteki Publicznej (i jej filii) oraz bibliotek szkolnych. Warto ocalić od zapomnienia nie tylko tradycyjne obrzędy, ale i pamięć o tych osobach, które na trwale wpisały się w historię naszego regionu.
—
IB