Przesyłam związany z Wigilią fragment pisanej obecnie powieści – Andrzej Jarosz.
Wigilia w Chicago
Gospodarz zajmował samotnie cały parter i czasem przychodził w towarzystwie psa na górę.
– Kuba, jesteś tam? – wołał z salonu i Kuba do niego wychodził. – Psu się nudzi i ciągnie do ciebie na górę – wyjaśniał Srebrny i Kuba ze zrozumieniem kiwał głową.
Siadali w salonie i rozmawiali o wszystkim i o niczym, czyli jak to się mówi, o niebie i o chlebie. Co do chleba, to bez trudu znajdowali wspólny język. Srebrny nazywał watą kupowany przez Kubę tostowy chleb i Kuba milcząco przytakiwał, ale
dalej ten chleb kupował. Głównie z lenistwa, bo nie musiał dużo gryźć. Tak więc z chlebem doszli do ładu, trudniej było Srebrnemu wytłumaczyć, jak się można dostać do nieba. Uznawane przez niego środki transportu kończyły się
na rakiecie i Kuba zastanawiał się chwilami, czy Srebrny go nie podpuszcza.
Być może chciał za pomocą rakiety sprowokować głębszą dyskusję. Możliwe, że tak było, bo kilka dni później zafundował Kubie test na inteligencję. Przyszedł na górę i poprosił o pomoc.
– Możesz mi pomóc? – zapytał.
– Co się stało? – Kuba przerwał pisanie.
– Zepsuł mi się samochód.
– A gdzie ten samochód?
– W garażu.
– Co się zepsuło? – zapytał Kuba, kiedy zeszli do garażu.
– Nie mogę wyciągnąć kluczyka ze stacyjki.
Kluczyk faktycznie nie dawał się wyciągnąć i Kuba zastanawiał się dlaczego. Nie znał się na automatycznych skrzyniach biegów, ale przestawił na parkowanie pozostawiony na biegu drążek dźwigni, a potem bez trudu wyciągnął kluczyk.
Porozmawiali chwilę i wrócił do siebie. Usiadł z powrotem do pisania, ale zanim odpłynął w kreowaną rzeczywistość, zastanawiał się przez chwilę o co tak naprawdę chodziło z tym kluczykiem.
– Skoro ma samochód od wielu lat – myślał o Srebrnym – to przecież musi wiedzieć, jak się wyciąga kluczyk ze stacyjki. A zresztą, jeżeli mnie sprawdzał, to co z tego? Korona mi z głowy nie spadnie, bo jej nie mam – podsumował.
Peszyło go wprawdzie trochę, kiedy słyszał jak Srebrny się chwali, że u niego mieszka powieściopisarz, ale szczerze mówiąc, starszy człowiek budził w nim sympatię. I dlatego uśmiechnął się ciepło, kiedy dostał od niego zaproszenie na Wigilię i powiedział, że przyjdzie. Doceniał zaproszenie, bo się domyślał, że Srebrny jest innego wyznania i robi tę
Wigilię dla niego.
Kiedy na niebie rozbłysła pierwsza gwiazdka, dwaj samotni mężczyźni usiedli razem do wigilijnej kolacji. Wcześniej obdarowali się życzeniami i prezentami. Starszy podarował młodszemu przechodzone adidasy, a młodszy jemu jedną ze swoich powieści.
Przygotowany przez starszego posiłek składał się z kilku dań, między innymi z zupy grzybowej i zielonego groszku na talerzu. Centralne miejsce na stole zajmowała nieznana ryba o zatykającym dech zapachu i Kuba od samego początku trzymał się od niej z daleka. Nakładał i wyjadał z pozostałych talerzy, zapewniając gościnnego Gospodarza, że ryb nie jada.
– Kuba, co ty mówisz? Nie lubisz? – pytał zdziwiony Gospodarz. – Ja tę rybę specjalnie dla ciebie kupiłem. Zapłaciłem siedem i pół dolara za funta. Siedem i pół dolara – powtarzał, jakby nie mógł przeboleć, że kupił taką drogą rybę, a Kuba jej nawet nie chce skosztować.
– Ale ja naprawdę nie jadam ryb – starał się Kuba załagodzić sytuację. – Od dziecka nie jadam – przekonywał, wspominając w myślach z lubością wigilijnego karpia. – Naprawdę nie jadam – zapewniał. – Już jako dziesięcioletni chłopiec, jak byłem w prewentorium, to nie chciałem zjeść dorsza w galarecie. Przymuszany przez opiekunkę, siedziałem nad talerzem dwie godziny.
– Ale w końcu zjadłeś?
– Nie zjadłem! Siedziałem i płakałem, i nie chciałem.
– Nic nie zjadłeś? – ze Srebrnym nie było lekko.
– Trochę zjadłem, ale to dlatego, bo nos miałem zatkany od płaczu i nie czułem co jem, a potem resztę wyrzuciłem.
– Gdzie wyrzuciłeś?
– Za piec wyrzuciłem, łyżeczką, kiedy opiekunka na chwilę wyszła. Można by tę rybę schować do lodówki i otworzyć okno?
– Nie można otworzyć, bo się włączy piec centralnego ogrzewania, szkoda gazu.
– Ale rybę schować można?
Po schowaniu ryby do lodówki siedzieli i rozmawiali. Starszy pan wspominał spędzoną w Polsce młodość.
Kiedy się urodziłem – opowiadał – to rodzice myśleli, że umrę. Nie wiedzieli co robić, bo nie przyjmowałem pokarmu i w końcu dali mi się napić krowiego mleka, siary. Wiesz, Kuba, co to jest siara?
– Wiem. Tak się nazywa gęste, żółte mleko wytwarzane przez krowę zaraz po ocieleniu. Zawiera przeciwciała, które zwiększają odporność organizmu. Chronią przewód pokarmowy i pomagają w jego dojrzewaniu.
– No właśnie. To były ciężkie czasy przed drugą wojną światową.
Urodziłem się na biednych, zaniedbanych terenach, jak to się mówi, z daleka od szosy. Nie było lekarstw, więc dali mi się napić tej siary i dzięki temu…
– Zaprosił mnie pan dzisiaj na Wigilię – wtrącił Kuba przyjaźnie. – Niezbadane są zrządzenia Opatrzności. Od dawna jest pan w Ameryce?
– Od trzydziestu lat, dzieci były malutkie, kiedyśmy przylecieli do Chicago. Wyjechałem z Polski z całą rodziną, z żoną i z dziećmi. Nie chcieli nas komuniści wypuścić. Kilka lat się starałem, musiałem dać ubekowi trzydzieści tysięcy złotych łapówki.
– Warto było?
– Kuba! Jeżeli jest gdzieś raj na ziemi, to ja go miałem tutaj! – starszy pan umilkł i zapatrzył się w przeszłość, a potem dodał. – Dostałem pracę na uniwersytecie, kupiłem dom, wykształciłem dzieci latałem i na wczasy do Las Vegas…
Starszy pan znowu umilkł, nie dopowiedział, często tak robił. Tak się zresztą Kubie swego czasu wyśnił, jako tajemniczy, chowający się przed nim Gospodarz.
Z przyłożoną do chorej nogi, płaską butelką gorącej wody na kolanach, przesiadywał całymi godzinami w przysuniętym do okna fotelu. Cichy, milczący i chyba pogodzony z losem, być może śnił o swoim dawnym raju.
Opatulony do połowy twarzy szalikiem, wychodził w słoneczne dni na spacer ze swoim syberyjskim wilkiem. Oboje srebrni i pogodni jak roziskrzony w zimowym słońcu śnieg.
/-/ Andrzej Jarosz