Cristiada – to film który mimo ogromnego rozmachu i gwiazd światowego kina w obsadzie, z wielkim trudem przebija się do opinii publicznej. W świecie, gdzie podobno wartością nadrzędną jest wolność wypowiedzi, wykonywane są cyrkowe sztuczki, żeby tylko temu filmowi maksymalnie utrudnić dostęp do widza. Dlaczego tak jest? Bo ten film zmusza do myślenia.
To nie będzie recenzja filmu. W świecie globalnego internetu, każdy, kto ma ochotę, może sobie przeczytać recenzje najlepszych specjalistów. Raczej krótka refleksja na temat sensu walki o prawo do życia według sprawdzonych wartości.
Powstanie Cristieros w Meksyku, to coś zupełnie nieznanego. O ile w świadomości publicznej funkcjonuje mniejsza lub większa wiedza o prześladowaniu wiary w bolszewickiej Rosji. Ktoś może coś wiedzieć o rewolucji francuskiej, a nawet o powstaniu Wandei – to prześladowania Kościoła w Ameryce łacińskiej są absolutnie nieznane. Wydaje się to nawet wręcz niemożliwe. Przecież to właśnie tam żyje najwięcej katolików na świecie. Powstanie Cristieros? Może chcieli jakieś państwo religijne utworzyć. Może Inkwizycja chciała wprowadzić katolicki zamordyzm?
Powstanie Cristieros nie było pierwsze. Wcześniej już dwukrotnie Meksykanie chwytali za broń przeciw władzom własnego państwa, które opanowane prze przedstawicieli masonerii, rozpoczęło agresywną walkę z kościołem katolickim. W latach 1858-61 jako reakcja na poczynania prezydenta Benito Juareza, oraz później – w latach 1873-76 powstanie tzw. religioneros za rządów prezydenta Sebastiana Lerdo de Tejada. Powstania na chwilę osłabiały represje władz wobec ludzi wierzących, ale sytuacja przypominała życie na beczce prochu. Od dziesiątków lat Meksykiem rządzili masoni, którzy zresztą nie ukrywali tego faktu. Opanowani jakąś zoologiczną nienawiścią do wiary, postanowili ją zniszczyć w najbardziej prosty, skuteczny i – jak im się wydawało – szybki sposób, czyli po prostu na siłę. Ufni w moc płynącą z władzy politycznej, nie liczyli się z niczym. Pełna pogarda dla ludzi. Garstka stanowiąca ułamek promila społeczeństwa, postanowiła milionom ludzi narzucić swoją wolę, nie pytając ich o zdanie. Oporni mieli skończyć w grobie albo w najlepszym razie po prostu w więzieniu.
Cristiada opowiada więc o trzecim powstaniu, które miało miejsce już w XX wieku, w latach 1926-29 za rządów prezydenta Plutarca Eliasa Callesa. Uchwalona w 1917 roku kolejna konstytucja Meksyku zakazywała min. ślubów zakonnych, dokonywania jakichkolwiek aktów kultu religijnego poza murami świątyni. Nieznani sprawcy (technika jak się okazuje sprawdzona od dawna pod różnymi szerokościami geograficznymi) wieszali czerwone sztandary na katedrach, podkładali bomby, mordowali księży. W 1926 roku zarządzono wypędzenie z Meksyku wszystkich zagranicznych księży, oraz zagrożono karami wieloletniego więzienia meksykańskim księżom, którzy choćby przez noszenie sutanny „gwałcili postanowienia konstytucji”. Władze poszczególnych prowincji prześcigiwały się w wymyślaniu najbardziej absurdalnych szykan, np. gen Tomas Garrido Canabal – gubernator stanu Tabasco, zarządził przymusowe małżeństwa dla księży i zamknięcie kościołów. Wiele kościołów zostało całkowicie rozebranych, inne zostały zamienione na szkoły lub koszary, wprowadził zakaz sprawowania mszy, obrazy religijne piętrzyły się na ulicach i w parkach. Organizował naloty utworzonych przez siebie brygad pod nazwą Czerwone Koszule na prywatne domy w celu zniszczenia wszystkich religijnych obrazów i obiektów. Wprowadził zakaz stawiania krzyża na grobach, święta religijne zostały zastąpione targami, wszystkie regionalne nazwy, w tym nazwy wsi i miasteczek, które miały jakiekolwiek religijne odniesienia zostały zmienione. Zostały im nadane nazwy bohaterów, regionalnych wyzwolicieli itp. Wszystkie pisma religijne zostały zakazane.
W stanie Chiapas opublikowano „prawo przeciw szaleńcom i degeneratom” na mocy którego na karę więzienia skazywano min. księży wykonujących swój urząd bez zezwolenia i osoby wykonujące czynności religijne w miejscach publicznych. Zakazano odprawiania mszy w tygodniu. Była ona możliwa wyłącznie w niedzielę. Wchodzono z butami w najbardziej intymne sprawy ludzi- zakazano udzielania sakramentu pokuty. Spowiedź była możliwa tylko w obliczu śmierci, a i to musiała być odbyta „słyszalnym głosem” przy asyście urzędnika państwowego. Posunięto sie nawet do takiego absurdu jak objęcie karą grzywny, odwiecznego hiszpańskiego pożegnania Adios (z Bogiem). Jak więc widać, tworzenie słownika nowomowy opisanego przez Orwela w słynnym „Roku 1984” miało swój pierwowzór w realu i bynajmniej śmieszne nie było. Jak najbardziej na serio próbowali to zrobić ludzie wykształceni i nie upośledzeni umysłowo.
Sytuacja stała się nie do zniesienia. Kiedy w lipcu 1926 roku policja zamordowała jednego ze sklepikarzy tylko dlatego że miał na witrynie wystawiony wizerunek Chrystusa Króla, rozpoczął się opór cywilny. Ponad dwa miliony obywateli podpisało petycje przeciw represyjnej polityce władz. Rozpoczęły sie pielgrzymki błagalno-ekspiacyjne w których brało udział dziesiątki tysięcy ludzi. Wojsko i policja strzelały do ich bezbronnych uczestników. W tej sytuacji Episkopat w lipcu 1926 roku zdecydował o wstrzymaniu kultu Bożego w Meksyku. Odtąd nie odprawiano już mszy, chrzcin i katolickich pogrzebów, a w kraju pozostało ok. 200 księży i tylko dwóch biskupów (z 38). Pod koniec 1926 roku w całym kraju wybuchały spontaniczne powstania. W swoim apogeum armia Christieros liczyła ponad 50 tysięcy ludzi.
W 1929 r. powstanie powoli wygasło, a Episkopat cofnął zakaz kultu Bożego. Mimo nieustannych szykan, władze nie zdecydowały się jednak na „ostateczne rozwiązanie kwestii katolickiej”. Zorientowały się, że na takie rozwiązanie nie mają dość sił, a opór społeczny jest zdecydowanie zbyt wielki. To zasługa właśnie ruchu Christieros. Pokazali, że nawet najdalej posunięta cierpliwość ma swoje granice, a lud nie życzy sobie raju na ziemi, jaki zarządzili dla nich „bracia lożowi”. Pycha, buta i pogarda zaowocowała próbą siłowego narzucenia ateizmu i wręcz chwalenia się, kto jest autorem tych zmian. Kiedy nie udało się na siłę – nie zmieniając ostatecznych celów – zmieniona została taktyka. Przede wszystkim, organizacje masońskie przestały się chwalić, że to one dążą do wytępienia religii. Wprost przeciwnie, postarano się sprawić wrażenie, że masoneria w zasadzie nie istnieje, że to taki paranoidalny wymysł prawicowców opętanych spiskową teorią dziejów. Ta metoda okazała sie bardziej skuteczna, chociaż wymagała zdecydowanie dłuższego czasu. To tak jak z gotowaniem żaby. Jeżeli wrzucić ją do wrzącej wody, to natychmiast wyskoczy. Ale jeżeli włożyć do wody chłodnej i bardzo powoli podgrzewać, to w ostateczności się ugotuje. Nie wyskoczy. Stopniowo osłabnie i nawet nie zorientuje się kiedy będzie za późno. Agresywna i brutalna walka się nie sprawdziła – była jak ten kocioł wrzątku. W 1934r. uchwalono ustawę o wolnym i socjalistycznym wychowaniu młodzieży. To podpalenie płomyka pod kotłem z chłodną wodą. Po upływie pewnego czasu, powinien spełnić swoje zadanie. W streszczeniu: każde dziecko już od 5 roku życia należy do państwa, Bóg nie istnieje, religia to mit. Czy aby czegoś nam to nie przypomina?
Władze nadal prześladowały wiarę i kościół jako instytucję. Księża nie mieli min. czynnego prawa wyborczego aż do 1990r. Po prostu taki gorszy rodzaj obywateli. Nie mieli prawa głosować, choć przecież nie było ich tylu, że ich głosy mogły na czymkolwiek zaważyć. Kiedy w 1979. Papież Jan Paweł II udał się w swoją pierwszą podróż apostolską właśnie do Meksyku, prezydent tego kraju Jose Lopez Portillo wypalił: witam Pana w Meksyku. Ot takie specyficzne poczucie szacunku dla drugiego człowieka, i oczywiście kultury u ludzi, którym gęby się nie zamykały w kwestii walki z zacofaniem i wprowadzaniem postępu.
Warto i po prostu trzeba iść na Cristiadę, nie tylko dla filmu, który sam w sobie warty jest zobaczenia, ale żeby stanąć w prawdzie o sobie. W jak ciepłej wodzie już pływamy? Czy jeszcze czujemy zagrożenie, czy jesteśmy jeszcze cristero, czy też może już tylko produktem wytresowanym według zasad „wolnego i socjalistycznego wychowania młodzieży”, a więc udoskonalonego sposobu walki z tradycyjnymi wartościami, które są fundamentem naszej cywilizacji? Ot, taki drobny przykład z naszego miasta. Młody człowiek, ale przecież już nie nastolatek, bo sam ojciec nastoletnich synów, kiedy słyszy, że pójście raz w tygodniu, czyli w niedzielę, na tę godzinkę do kościoła, to przecież nie tak wiele, odpowiada zniesmaczony: „no bez przesady!”. Inny, aż mu się uszy trzęsą zasuwa schaboszczaka w piątek, jakby głodował przez wszystkie pozostałe sześć dni w tygodniu. Na zwrócenie uwagi (nawet żartem) odpowiada z tonem wyższości „ja się tym nie przejmuję”. Ta nutka wyższości – nawet jeżeli nieświadoma – pokazuje, że autor wypowiedzi, w swoim mniemaniu, jest nowoczesny, jest ponad tę śmieszną prowincjonalność. Cel został osiągnięty, bo tak właśnie miało być. Przecież nie chodzi o tego schaboszczaka. Powinien się nie przejmować, to jest to o co chodzi. Kiedy przyjdzie do ważniejszych spraw niż ten schaboszczak, wtedy też się „tym nie będzie przejmować”, a potem jeszcze ważniejsze i jeszcze ważniejsze. Żaba pływa (tylko czy jeszcze pływa?) już w bardzo gorącej wodzie. Niedaleko jej do ugotowania.
—
Jan Waresiak