„… a w słońcu było 38, niebo czyste jak łza.
W kącie marniutki jeden facet się pocił.
A właściwe wytapiał. Ten facet to … ja.”
Udało mi się „wstrzelić” z urlopem. Sierpień był gorący. Odprawa celna i paszportowa przebiegły bez przeszkód. Jeszcze kilka minut na piechotę i już jesteśmy na przystanku „marszutek”. Szczęście dopisuje – jest miejsca siedzące. Przybywa pasażerów i bagaży. Ruszamy. Wszystko przykuwa uwagę. Po oswojeniu wnętrza i pojazdu patrzę za okno. Uderzająca konfrontacja. Po polskiej stronie – tak typowe dla naszej „ściany wschodniej” małe poletka. Już po zbiorach obrobione i uprzątnięte. Tu i tam po podorywce. Tam jeszcze ludziom się chce.
I nagle za granicą – zmiana. Widzę opuszczoną, nie uprawianą ziemię, porośniętą chwastami i samosiejką. Mijane domy i miejscowości są ubogie. W naszym szczelnie zamkniętym i coraz bardziej zatłoczonym środku transportu robi się cholernie gorąco. Tylko kierowca korzysta z dobrodziejstw świeżego powietrza. Jedyne uchylone okno to właśnie to obok niego. Niestety luk dachowy pozostaje zamknięty. Przeciskam się z myślą o jego otwarciu. Już prawie otwieram i nagle słyszę – Nie otwierać…zimno. Ręce opadają dosłownie i w przenośni. Wracam na miejsce wytapiać się dalej. W niecałą godzinę później wysiadamy. Lwów! Pierwszy raz spotkałem się z tą nazwą w wieku kilku lat. W nieistniejącym już brzeskim zakładzie pracy RZD Okocim. To właśnie tam doktorem nauk weterynaryjnych był pan Tomczyk. Zapamiętałem go jako osobę niezwykle życzliwą, otwartą, przyjazną, pomocną, pełną inicjatyw i … zawsze uśmiechniętą. Nie rozumiałem wówczas dlaczego wiele osób ( w tym również moi rodzice ) nazywali go „Ta – joj”. Było to dla mnie zagadką do czasu. Kiedy nieżyjący już sąsiad, były pracownik barona Goetza, opowiadał mi jak to kiedyś przed wojną, jednego razu, będąc na brzeskim rynku, odpowiedział na zadanie pytanie „tak – w tamtym.” A odparł w ten sposób motocykliście w płaszczu i goglach, który spytał go wskazując na dolne Brzesko „Czy na Lwów to w tamtym kierunku?” Może tak było, a może nie.
Jak zaczarowany siedziałem zasłuchany w piosenki i ballady Jerzego Michotka. O Lwowie, „Ballada o dziesięciu batiarach.” Czy ją słyszeliście?
A potem, gdy już bez przeszkód można było dostać paszport pojechałem tam po raz pierwszy. Trolejbus ( linia numer pięć) z Dworca Stryjskiego do centrum. Kiedy wysiadłem osłupiałem. Stałem i gapiłem się. Nagle poczułem jak jakaś niewidoczna cholera łapie mnie za gardło i ani myśli odpuścić. Ta pierwsza wizyta też była w lecie. Gorącym jak to. Chyba dlatego oczy zaczęły mi się pocić. Wydawało się, że teraz po latach to niemożliwe, by mogło przydarzyć się to dorosłemu facetowi. Niemożliwe?
Cztery fontanny – posągi postaci z greckiej mitologii stoją na lwowskim rynku. Nieczynne. Rozstawione symetrycznie w rogach ratusza. Muskulatura męskiego ciała, piękno linii ciała kobiecego, harmonia proporcji. Odziane w szaty. To nic, że jak i one kamienne. Nie mogę pojąć czemu dodatkowo są ubrane w koszule, tuniki zdobione charakterystycznymi dla Ukrainy motywami.
Rynek jest kolorowy ludźmi i turystami. Tętni życiem. Widać jego wiek i w dalszym ciągu świetność kamienic. Ich stylu, bram i w rzeźb. Wystarczy zatrzymać się przed „ Czarną Kamienicą”. To perełka. Niestety zapomniana ( jak i reszta). Centralne miejsce miasta. Jednak trzeba uważać, bo tutaj brak płyty chodnikowej, bo dziura, bo wykop (dobrze jeśli zabezpieczony). Patrzę na ścianę kamienic, ich fasady, dachy… niewiele z nich widziało fachowca od remontu ( jakiegokolwiek) bądź konserwatora sztuki.
Powolutku zanurzam się w uliczki. Ogromne wrażenie pozostawia ulica Ormiańska.
W jednym z jej zaułków, przy Katedrze Ormiańskiej widok jak z Orientu – wycięty z Mediny i do Lwowa przeniesiony.
Zaglądam w podwórza kamienic, klatki schodowe i niektóre z nich szybko opuszczam. Przestaję się dziwić dlaczego Stanisław Lem nie chciał odwiedzić swego starego mieszkania.
Tych którzy budowali, mieszkali i tworzyli już nie ma. Pozostali nieliczni, zmęczeni, zrezygnowani, niejednokrotnie bezsilni, samotni i odcięci. Pomimo wszystko to co mijam, widzę i dotykam jest nobliwe. Świadczy o minionej świetności tego miasta i jego mieszkańców. Wszystkich nacji. Wyobraźnia podpowiada, że być może w którejś z nich przechadzał się Felicjan Dulski ( ten z „Moralności Pani Dulskiej”, bo przecież miejsce akcji tego utworu to Lwów, a nie jak kiedyś chcieli Kraków. Felicjan chodząc po mieszkaniu idzie nie na Kopiec Kościuszki, a na …Wysoki Zamek ).
W jednej z takich kamienic przez najbliższe trzy noce będzie moja kwatera. 35 złotych za noc od osoby. Dla wynajmującej pokój Polki to bardzo dużo. Pokój do mojej dyspozycji. Uwagę przykuwa parkiet w różnych odcieniach dębu. Zniszczony i dawno nie pastowany. Przykryty dywanem i chodniczkami. Jest w tych dębowych klepkach świadectwo zamożności tak właściciela kamienicy jak i jego najemcy.
Plątanina przewodów i instalacji na klatce schodowej rozchodzi się po mieszkaniach aby w nich zamienić się w jeszcze większą. Ileż tych mieszkań, kamienic z dużymi wygodnymi lokalami zamieniono na komunałki? Z jednego mieszkania tworzono klitki, w których musiały żyć całe rodziny.
Być w Lwim Grodzie i nie być w Teatrze Wielkim ( obecnie Teatr Opery i Baletu)? To niemożliwe. To jedna z podstawowych „lektur obowiązkowych”. Wejść do środka, najlepiej na jakiś spektakl. Nieważne jaki. Niespodzianka! Teatr niewiele się zmienił. Czas i ludzie łaskawie obeszli się z jego historią. Na zewnątrz miasto odarte ze swej przeszłości, dumy, piękna, a tutaj… moim zdaniem tylko „Słowacki” może się równać, a i tak wskazałbym na lwowski teatr. Paleta barw, przepych złoceń, sztukaterii, malowideł, rzeźb i maszkaronów. Czego tutaj nie ma? I tak mieliśmy szczęście, że w tym dniu weszliśmy do środka. Szanse były niewielkie, aby kupić bilety, udając się do tego miejsca zaledwie pół godziny przed rozpoczęciem spektaklu. A jednak… Jak to się stało, że bezbłędnie nas „wyhaczono”? oferta kupna biletów była nie do odrzucenia, rozmowa była krótka:
– Polacy?
– Tak.
– Potrzebujecie bilety?
– Jasne…
– Po 50 hrywien za jeden.
I już po chwili siedzieliśmy w drugim rzędzie. Nie wiedzieć skąd pojawiła się starsza pani, która kresową, literacką polszczyzną zaoferowała się jako przewodnik. W Sali Lustrzanej przechodzimy pomyślnie egzamin, czy aby na pewno jesteśmy Polakami. Odgadujemy postaci namalowanych Cześnika i Rejenta. Z „Krakowiakami i Góralami” poszło równie łatwo.
Sztuka „ Zaporożec za Dunajem” zgromadziła komplet publiczności. Po spektaklu owacja na stojąco i niekończące się brawa.
Medalion architekta Zygmunta Gorgolewskiego okala jego imię i nazwisko pisane cyrylicą, ponieważ się okazuje, że według przewodników rosyjskich, ( radzieckich) był to znany architekt rosyjski. Tenże medalion umieszczono centralnie nad schodami, wielkimi, rozchodzącymi się na boki. Stopnie z białego marmuru. Balustrada z marmuru w różnych odcieniach czerwieni. Symbolika barw była zbyt czytelna, aby mogła taką pozostać. Teraz stopnie przykrywa wiśniowy dywan.
Tablica okolicznościowa w Katedrze Łacińskiej w 1991 roku ( już można było) w osiemdziesiątą rocznicę powstanie pierwszej drużyny skautów poświęcona jest twórcom polskiego harcerstwa Oldze i Andrzejowi Małkowskim. Jest bardzo skromna.
Co takiego musiał mieć w sobie ten ruch? Na jaki trafić grunt? Kim byli nauczyciele, skoro tak bardzo zaowocował.
Ilu z tych harcerzy zaświadczyło o jego wielkości w I Wojnie, Legionach, obronie Lwowa i kresów oraz Polski? Potem w II Rzeczpospolitej mieli chwilę wytchnienia na naukę, pracę i rodzinę, aby znowu już z pokoleniem młodszym od nich dać kolejne świadectwo patriotyzmu, równości i miłości.
Dziadek bardzo bliskiej mi osoby to właśnie to pokolenie. Także był harcerzem. Zawsze wspominał swój obóz harcerski. Pamiętam miniaturę krzyża harcerskiego, którą zawsze nosił w klapie marynarki. Z nią został pochowany.
—
Krzysztof Gucwa