Mało kto, spośród przeciętnych Kowalskich, zastanawia się jaka to ilość ludzi w skali kraju. A to 39 536 radnych gminnych, 6 276 powiatowych i 555 w sejmikach wojewódzkich. Łącznie, armia ponad 46 tysięcy osób! Nie dziwią więc coraz częstsze głosy, pytające: po co ich aż tylu i czy rzeczywiście są nam potrzebni? Reforma samorządowa z 1990 roku zakładała, że radni wszystkich szczebli będą swoistym przekaźnikiem woli obywateli. I było tak w okresie kiedy to właśnie radni wybierali wójtów, burmistrzów, marszałków. Gdy w 2002 roku wprowadzono bezpośrednie wybory tych ostatnich, rola radnych uległa ograniczeniu, a nawet degradacji. Mało tego, w wielu przypadkach, zasiadający w radach ludzie stali się wręcz hamulcowymi rozwoju swoich regionów. Bo bywa tak gdy np. rada jest z innej opcji politycznej niż wójt/burmistrz. Pomijając jednak względy polityczne czy ambicjonalne, rady i radni najzwyczajniej nie są (z małymi wyjątkami) kompetentni i merytorycznie przygotowani do pełnienia swej funkcji. Z prostego powodu, rzadko już obecnie decydują tylko o remoncie ulicy czy budowie chodnika. Ich zadaniem jest kształtowanie całościowej polityki rozwoju swoich terenów, od budżetu poczynając, poprzez ochronę środowiska, infrastrukturę, aż do szeroko pojętej oświaty. A to tylko przykładowo podane dziedziny. W dodatku polskie ustawodawstwo ciągle dokłada samorządom nowe zadania, będąc przy tym wyjątkowo niespójne i zawiłe. Biorąc powyższe pod uwagę oraz to, że wybierani do rad nasi przedstawiciele nie mają żadnych narzędzi do „sprawowania władzy”, a także praktycznie nie ponoszą odpowiedzialności za swoje działania, jak najbardziej zasadnym wydaje się postawione wyżej pytanie: czy radni są potrzebni? Można by to zmienić na lepsze? Oczywiście! Tym łatwiej, że na wyciągnięcie ręki mamy przykład dobrego modelu samorządów. W krajach skandynawskich np. wójt/burmistrz jest jednocześnie przewodniczącym rady, a poszczególni radni kierują konkretnymi działaniami w konkretnych dziedzinach, ponosząc przy tym pełną odpowiedzialność za swe decyzje. Zmiany takie wymagają jednak rozwiązań systemowych, a na takie – jak na razie – u nas raczej się nie zanosi. W Polsce trwa w najlepsze specyficzny, konfliktogenny dualizm władzy (uchwałodawcza i wykonawcza). Do rad (wszystkich szczebli) wybierani są przeważnie, zamiast profesjonalistów, krzykacze lub ludzie z partyjnego klucza, którzy zamiast działać dla wspólnego dobra, patrzą tylko jak „dokopać” władzy wykonawczej. Że do niczego dobrego – poza uzasadnionymi przypadkami – to nie prowadzi, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Dokąd więc nie zacznie się u nas zmierzać do zmniejszenia liczby lokalnych „deputowanych” oraz wręcz uzawodowienia ich funkcji, dokąd wspólnie z władzą wykonawczą (wójtami/burmistrzami) nie będą współpracować i odpowiadać za podejmowane decyzje, dotąd będzie tak jak jest. A w skali kraju naprawdę dobrze nie jest! W dodatku ustawodawcy, w najbliższych samorządowych wyborach, zaeksperymentują z jednomandatowymi okręgami w gminach. Najwyraźniej za cicho wołaliśmy o jednomandatowe okręgi w wyborach do parlamentu i źle zrozumieli.
—
TTKW