Don't Miss
Home » Felietony » Z misją w dalekich Andach

Z misją w dalekich Andach

Pokoj_ks._w_StrzelcachRozmowa z ks. Bogdanem Trzópkiem – misjonarzem, który przez dziesięć lat pełnił funkcję proboszcza w parafii Marco

 Ks. Bogdan Trzópek urodził się 31 stycznia 1969 r. w Limanowej. Tam też ukończył Liceum Ogólnokształcące o profilu biologiczno-chemicznym. 3 czerwca 1995 r. z rąk bpa Józefa Życińskiego przyjął święcenia kapłańskie, a 22 stycznia 2000 r. krzyż misyjny przekazał mu ks. bp Józef Gucwa. Pięć lat później udał się do Peru, aby w dalekich Andach głosić Ewangelię. Obecnie przebywa w parafii Strzelce Wielkie.

Wspolne_zdjecie_z_Peru– Jakie myśli nachodziły Księdza przed wyjazdem na misje?

Myślałem przede wszystkim o sprawach, które muszę załatwić, zanim wyjadę, o spakowaniu walizek. Chciałem zadbać o każdy szczegół, ale towarzyszyło temu niezwykle pozytywne napięcie, ogromna ciekawość, wesołość i satysfakcja. Nikt nie zmuszał mnie do wyjazdu. To była świadoma decyzja, a ciekawość świata oraz chęć niesienia pomocy przezwyciężały wszelkie obawy. Ponadto zawsze pociągało mnie życie gdzieś daleko. Ciekawiło mnie, jak to jest znaleźć się w innej kulturze, mówić w obcym języku. Rodzina martwiła się o mnie, ale ja cieszyłem się, że mam możliwość wypełniać swoje powołanie w niezwykłym miejscu. Nie zapomnę chwili, gdy w dniu mojego wyjazdu z parafii w Słopnicach pani gospodyni przyniosła mi chleb. Wręczając go powiedziała, że życzy mi, aby nigdy mi go nie zabrakło. To był bardzo miły i szczególny gest. Zresztą, ja wyjątkowo miło wspominam moją parafię. Nie tylko momenty, kiedy tam przyszedłem czy odchodziłem, ale całą moją posługę. Dzięki pomocy Gminy Słopnice oraz jej mieszkańców w 2005 r. zorganizowaliśmy w Polsce festyn Misyjny będący odpowiednikiem peruwiańskiej Inti-Raymi (słonecznej fiesty) Zebrane pieniądze przeznaczone zostały na pomalowanie dachu kościoła w Marco, zakup mebli do zakrystii i dokończenie budowy sanktuarium Jezusa Konającego. To była ogromna pomoc za którą do dzisiaj jestem bardzo wdzięczny.

– Jak przebiegła podróż?

– 28 stycznia 2000 r. wczesnym rankiem wylecieliśmy z Warszawy z ks. Mariuszem Maziarką. Podróżowaliśmy liniami KLM z przesiadką w Amsterdamie i międzylądowaniem na Arubie. Po kilkunastu godzinach, późnym wieczorem znaleźliśmy się w Peru.

– Pierwsze wrażenia…

– Powitanie nastąpiło na międzynarodowym lotnisku Jorge Chavez w Limie przez grono najbliższych kolegów, księży z Tarnowa. O tej porze roku w Polsce panowała sroga zima, wysiedliśmy z samolotu ubrani w grube swetry, ciepłe spodnie, a tymczasem uderzyła nas fala gorąca. Było niesamowicie ciepło. Poza tym szokiem była dla mnie pierwsza jazda po Limie. Panuje tam ogromny chaos. Wszyscy wszystkim zajeżdżają drogę. W dodatku na lotnisku znajduje się mnóstwo ludzi, którzy chcą „pomóc”, czyli oferują różne usługi, żeby zarobić trochę pieniędzy. Jeździ tam także mnóstwo taksówek. Niektóre działają nielegalnie. Kierowcy nie mają nawet zarejestrowanych samochodów. Na szczęście byłem z kolegami, więc uniknęliśmy większych problemów. Z czasem przyzwyczaiłem się do tamtej rzeczywistości, wiedziałem po prostu, jak się zachowywać w różnych sytuacjach.

 – Jaki jest stosunek miejscowej ludności do księdza katolickiego?

– To kraj bogaty w różne zachowania ludzi, dlatego łatwo popaść w uogólnienia. Można uznać, że ludzi z wiosek na terenach górskich cechuje ogromna nieufność. To jednak pobieżna ocena, która może być niewłaściwa, jeżeli nie pozna się przyczyn takiego postępowania, wynikającego z ich historii. Biali ludzie kojarzą się im z kolonizacją oraz wyzyskiem. W umysłach mieszkańców znaczące piętno odcisnęła wojna domowa i krwawa działalność Świetlistego Szlaku, czyli Komunistycznej Partii Peru. Patrzyli na śmierć swoich bliskich, bywało że latami szukali ich grobów… Tamtejsi ludzie są zwyczajnie zranieni, zamknięci, przez co tworzą barierę ochronną. Dzieci na początku myślały, że jestem niebezpieczny, że mogę ich porwać. Z biegiem czasu zyskałem zaufanie, a maluchy stały się niesamowicie wdzięczne i przywiązane.

– Jakie jest oblicze Kościoła w Peru? Co w nim zastanawia, a co budzi nadzieje?

Cechą charakterystyczna kraju jest duża migracja. Wielu ludzi, a zwłaszcza dzieci powyżej czternastego roku życia ucieka z górskich wiosek do większych miast, głównie do Limy. Szukają tam możliwości zarobku. Kiedy jednak z tych miast wracają, stają się niedostępni, zmienia się ich stosunek do Kościoła, nie przychodzą na spotkania albo ukrywają się. To mnie właśnie zawsze dziwiło i zastanawiało, dlaczego tak się dzieje? Jednak pozytywną cechą Kościoła latynoskiego jest jego młodość, spontaniczność i żywiołowość. Teologicznie nie jest on pogłębiony formacyjnie, np. poprzez katechezę. Wszystko opiera się na rzeczach prostych. Gdy na przykład odbywa się fiesta, trzeba ochrzcić dziecko, bo akurat przyjechał Padrino z Limy i wtedy jest ku temu okazja. Jeśli się tego nie zrobi, dziecko żyje bez sakramentu prze następne kilka lat. Ale oni chcą chrzcić dzieci, więc trzeba się starać, aby otrzymali szansę. Wówczas zaczynają bardziej nam ufać. To sprawia, iż można rozwijać w nich chęć obcowania z religią. Warto też wspomnieć, że na msze św. chodzi się tłumnie wtedy, gdy zamówiona jest intencja, np. za zmarłego albo w rocznicę ślubu, natomiast na zwykłej niedzielnej Eucharystii pojawia się kilka osób. Zdarza się, ze mieszkańcy wioski z nostalgią wspominają, że kiedyś było pod tym względem lepiej, na msze św. chodziło dużo ludzi. Jednak gdy zapytać ich o własne zaangażowanie religijne, okazuje się, że praktykują sporadycznie lub wcale. Kiedy jednak uda się pozyskać zaufanie, to największe zaangażowanie wykazują dzieci oraz młodzież. Przychodzą na spotkania, uczestniczą w zajęciach. W tamtejszych warunkach frajdą jest przejażdżka samochodem. Mieliśmy tam pick-up’a, więc zabieraliśmy dzieci, ministrantów i wspólnie jechaliśmy np. na drogę krzyżową. Na Boże Narodzenie dzieci śpiewały kolędy, ubierały się w swoje poncza. Angażowała się w to również dorastająca młodzież, która jeszcze nie wyjechała z wioski. Wszyscy marzyli o wyjeździe, szukali jakichkolwiek możliwości wydostania się z górskich terenów, np. do ciotki mieszkającej w Limie, która pracowała jako sprzątaczka i zarabiała 100 soli na miesiąc, czyli około 100 zł. Dzięki jej pomocy mogli kupić zeszyty, książki do szkoły.

Jak wygląda dzień powszedni misjonarza?

– Bardzo różnie. Jest co prawda pewien rytm pracy narzucony przez czynności dnia, ale jednak każdy różni się od siebie. Przez długi czas obsługiwałem dwie parafie, do których należało ponad dwadzieścia wiosek. Z czasem my misjonarze dążyliśmy do tego, żeby być z nimi nie tylko podczas Eucharystii, ale także na co dzień, żeby spotkać się, pobyć razem, pomodlić się… W związku z tym zdarzały się opóźnienia, a gdy ja musiałem dojechać na kolejną mszę do kościoła oddalonego o godzinę drogi, nie wykazywali żadnego zrozumienia. W innej wiosce z kolei nie przyjmowali usprawiedliwień, że nie mogłem przybyć na czas. Dla nich istotne było, że czekali na mnie. Nie potrafili zrozumieć, że są inne wioski, inne msze, inni wierni. Uważali, że muszę być dla nich i tylko dla nich. Mocno przeżywałem ten brak zrozumienia, ale przecież bycie misjonarzem to przede wszystkim bycie komuś potrzebnym…

– Czy tęsknił Ks. za Polską?

– Szczerze mówiąc, na co dzień nie myślałem o tym, ale gdy pojawiała się możliwość, dzwoniłem do Polski. Mojej wyprawie do Peru towarzyszyła ogromna motywacja religijna. Gdy natomiast ktoś przyjeżdżał z Polski, wspaniale było, gdy przywiózł trochę polskiej żywności, np. kiełbasy. Takie gesty były bardzo miłe, bo brakowało nam polskich produktów.

– Czy chciałby Ks. kiedyś wrócić, chociaż na krótko, do parafii Marco w Andach?

– Nie wykluczam tego, ale jest takie powiedzenie, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Myślę, że powrót jest raczej niemożliwy, a nawet niewskazany. Nie zarzekam się jednak, bo to Bóg ma swoje plany względem mnie, a ja jestem na nie otwarty.

– Czy utrzymuje Ks. kontakt z tamtejszą parafią?

– Ostatnio przyjechali do mnie z wizytą znajomi, niektórzy mieszkający właśnie w Marco. Przypomniałem sobie język, powspominaliśmy troszkę tamten czas, było beztrosko i wesoło. Ucieszyłem się, że mogłem ich zobaczyć. Najważniejsze jednak, że misja, która tam rozpocząłem, jest kontynuowana. Ważne, że są następcy, którzy rozwijają i kontynuują rozpoczęte zadanie. „Ludzie przemijają, a sprawy zostają” , jak mówi hiszpańska piosenka. I to jest piękne, że są owoce naszej pracy.

 – Dziękuję za rozmowę.

ELŻBIETA SOLAK