Zespół Pieśni i Tańca „Porębianie” powstał w styczniu 1991r. z inicjatywy Koła Gospodyń Wiejskich. Przewodniczącą KGW była pani Maria Karaś. Panie spotykały się w Domu Ludowym, robiły sobie kawę i dla przyjemności śpiewały różne piosenki ludowe. Pani Anna Put miała bardzo ładny głos, podciągała i motywowała pozostałe panie. Marian Piekarz, późniejszy organista, przygrywał na akordeonie, więc całość zaczęła bardzo szybko dość fajnie się prezentować. Zaczęło się tak jakoś we wrześniu 1990r. a już pod koniec roku, przy pomocy zwykłego magnetofonu na kasecie (młodzi muszą sobie poszukać informacji w Internecie o takim egzotycznym sprzęcie, kasety miały wtedy taką taśmę w środku) dokonane zostało pierwsze nagranie. Z tym historycznym nagraniem Maria Karaś udała się do ówczesnego dyrektora MOK pana Buskiego, który bardzo pozytywnie podszedł do inicjatywy i zdecydował się przyznać jakieś środki na kapelę. Był bardzo zaangażowany i zainteresowany tym jak się zespół rozwija i praktycznie co tydzień przyjeżdżał na próby. Zespół Pieśni i Tańca „Porębianie” powstał więc od grupy śpiewaczej, która była pierwsza. Dopiero potem zaczęła się tworzyć grupa tancerzy. Tak zaczęła się historia Zespołu, która swoim bogactwem mogłaby posłużyć na całkiem niezły serial. Wzloty i upadki, lata tłuste i całkiem chudziutkie, drobne fascynacje i wielkie miłości które zaowocowały dziesięcioma małżeństwami – całkiem imponujący dorobek.
Kiedy wszystko zaczynało się rozkręcać, nastąpił dramat: wyremontowany z takim trudem jeszcze przedwojenny Dom Ludowy doszczętnie się spalił. Czwarta co do wielkości, licząca ponad dwa tysiące mieszkańców wieś w gminie pozbawiona została miejsca, gdzie mogłoby się koncentrować życie społeczne mieszkańców. Co prawda ludzie są najważniejsi, ale co by nie mówić, jakieś lokum też by się przydało.
Przyjaciół poznaje się w biedzie, tak było jest i będzie. W tej trudnej sytuacji, na miarę możliwości, z pomocą pośpieszył ks. proboszcz Józef Górka. Udostępnił stodołę która po zaadaptowaniu zaczęła pełnić rolę świetlicy wiejskiej i głównej siedziby Zespołu. Nazwana Salą Świętego Józefa przez lata tętniła życiem
w sposób wręcz niebywały. Do dzisiaj z sentymentem wspominany: „Tych lat nie odda nikt” (za Ireną Santor). Rozpoczął się trwający aż 12 lat „Okres Józefiński”, kiedy całe życie kulturalne Poręby Spytkowskiej skupiło się w najbardziej niezwykłej stodole w tej części Polski. Czasami było tak zimno, że przyniesiona woda na herbatę zamarzała w wiaderku (ten fragment historii czeka na swego dziejopisa). Jakieś tam unijne czy inne normy mówiące o temperaturze jaka ma być zapewniona w pomieszczeniach publicznych, były całkowitą fikcją. Ale dla odmiany atmosfera wśród członków Zespołu była gorąca. To się chyba jakoś równoważyło. Członkowie Zespołu włączyli się aktywnie w zabiegi o wybudowanie nowego domu ludowego. Były to jeszcze czasy kiedy inwestycje były robione tak długo jak dawniej budowało się piramidy egipskie – tylko najstarsi mieszkańcy mogli sobie przypominać kiedy to rozpoczęto określoną inwestycję. Tak to, niestety, wyglądało.
Z roku na rok jakoś zawsze brakowało pieniędzy, więc najpierw rozpoczęcie, a potem dokończenie budowy Domu Ludowego nieustannie przeciągano. Porębianie starali się swoją aktywnością pokazywać, że dom ludowy jest potrzebny. Nieustannie rozwijali repertuar, powstawały suity: krakowska, łowicka, sądecka, scenki „Plewienie lnu”, „Wyżynek”, „Kiszenie kapusty”, „Andrzejki”, „Wyskubek”, „Kolęda”. Tancerze odkrywali w sobie nieodkryte wcześniej aktorskie talenty, niektórzy potrafili na scenie stodole zabłysnąć niczym największe gwiazdy Broadway’u. Sylwek Kwiecień dokonał podczas pewnego zimowego koncertu tak niezwykłego wykonania rock and roll’a ….z miotłą, że do dziś ten występ nie znalazł godnego powtórzenia (i chyba już nie znajdzie). Pracujący w tym czasie w Porębie ks. dr Bogusław Załuski, obdarzony nie tylko błyskotliwą inteligencją ale również talentem i trochę kabaretowym, podczas występów Zespołu pozwalał sobie na cięte aluzje wobec „radnych-bezradnych”, wspomniał też o dziurze w moście prowadzącym do Poręby. Trafiał w sedno więc publiczność zrywała boki ze śmiechu, a gminni dostojnicy z miną typu poker face i siedzieli jakby kij połknęli. Widząc jednak, że pokorne prośby nie bardzo odnoszą oczekiwany skutek, Porębianie czasami próbowali wysublimowanych strategii. Otóż ks. proboszcz pisał „wypowiedzenie” umowy najmu „Sali Św. Józefa”. Kierowniczka Zespołu pani Maria Karaś udawała się „przerażona” do burmistrza z kolejnym pismem aby budowę Domu Ludowego koniecznie przyspieszyć, bo biedny Zespół nie będzie miał dla siebie miejsca i jak ta Sierotka Marysia skończy pod porębskim mostem (na dodatek dziurawym). Władze jednak przekonywały ks. proboszcza żeby się wstrzymał jeszcze na jakiś czas. Cóż było robić – ks. proboszcz się wstrzymywał, „cofał” wypowiedzenie i w ten sposób wysublimowana intryga przechodziła do historii genialnych pomysłów i strategii które nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Władze tak się w tym przekonywaniu księdza wyspecjalizowały, że patent pewnie by trwał do dnia dzisiejszego. Wszystko jednak kiedyś się kończy. Przyszedł wreszcie ów rok pamiętny 2003 – rok wyborów samorządowych, kiedy to raz na cztery lata udaje się zrobić rzeczy których wcześniej zrobić nie można. Tym razem nastąpiła pewna modyfikacja strategii. Otóż w kręgach około zespołowych „przygotowano” kolejną suplikę wnioskiem o dokończenie budowy. Jednak treść była troszkę inna niż do tej pory. Pismo już nie było w klimacie „pokornie prosimy”, tylko że dokończenie inwestycji jest powszechne oczekiwane wśród członków Zespołu i ich rodzin: rodziców, dziadków, wujków, cioć i kuzynów oraz ich znajomych ….i znajomych znajomych. To daje naprawdę bardzo dużą liczbę tych „powszechnie oczekujących” którzy naprawdę byliby bardzo zwiedzeni, jeżeli budowa nadal będzie się przeciągać. Ten zawód może wpłynąć na to jak będą głosowali (takie było ogólne przesłanie). Członkowie Zespołu przebiegli po wsi i zebrali pod pismem imponującą liczbę podpisów. Tak dociążona petycja została złożona w sekretariacie burmistrza. Rezultat przeszedł wszelkie oczekiwania ……pieniądze znalazły się w ciągu kilku tygodni. Parę miesięcy później nastąpiło uroczyste poświęcenie nowego Pięknego Domu Ludowego. No cóż – i ja tam byłem, coś tam wypiłem (ale chyba tylko kawę, jak pamiętam). Obecny bardzo ładny Dom Ludowy jest więc trzecią siedzibą Zespołu. Od tego czasu upłynęło już prawie 13 lat. Najmłodsi członkowie Zespołu informacje o „Sali Świętego Józefa” znają tylko z opowieści.
Zespół się nieustannie rozwija, jeździ na występy krajowe i zagraniczne. Lista i opisy tych koncertów zapełniają potężne kroniki Zespołu i kiedyś, bez wątpienia, staną się materiałem do napisania przez kogoś doktoratu. Trzeba wiedzieć, że zorganizowanie jednego wyjazdu zagranicznego dla tak licznego Zespołu to w naszych realiach wyczyn wręcz heroiczny. Oprócz całej logistyki jak przewóz, zakwaterowanie, wyżywienie, występy itp. trzeba pomyśleć o rzeczy najistotniejszej: skąd wziąć na to wszystko pieniądze. A budżet takiej wyprawy potrafi być imponujący. To wszystko spoczywa na głowie kierowniczki zespołu pani Marii Karaś.
W długiej historii Zespołu zmieniali się choreografowie, kierownicy kapeli, co pewien czas zmieniają się tancerze. Ale jedna osoba się nie zmienia, nie zmienia się kierowniczka, która trwa na swoim posterunku niezależnie od sytuacji. Bywały tak trudne okresy, że zniechęcenie powaliłoby każdego. Zadziwiające jak niezłomna potrafi być ta kobieta, której większość mężczyzn nie potrafiłoby dorównać. Większość chyba nawet nie miałoby śmiałości próbować Jej dorównywać. Fundacja Macieja Rybińskiego przyznaje co roku niezwykle prestiżową nagrodę ”Złotej Ryby” dla najbardziej utalentowanych młodych felietonistów. Kiedyś będzie przyznawana nagroda „Złotego Karasia” dla najbardziej zdeterminowanych i zawziętych animatorów kultury ludowej. Maria Karaś jest dobrym duchem Zespołu, organizuje różne przeglądy artystyczne, a pomysłów ma tyle, że wystarczyłoby do obdzielenia połowę powiatu. Żeby to wszystko dokładnie udokumentować, to trzeba by napisać powieść w odcinkach. Przed laty, chcąc dzieciom w Porębie zorganizować Dzień Dziecka, udawała się wcześniej do Brzeska i na upale szła od sklepu do sklepu prosić o wsparcie. Dziś się to często pięknie na nazywa fundarisingiem, ale bardziej bliskie prawdy jest słowo żebring – coś, czego działacze społeczni pod każdą szerokością geograficzną najbardziej nie lubią, czego dla siebie nigdy by nie zrobili, ale dla celów społecznych robią. Trzeba ich za to podziwiać i szanować. Właśnie wtedy powstał pomysł założenia Porębskiego Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego. Stowarzyszenie mogło pisać projekty, ubiegać się ośrodki w różnych konkursach gantowych i otrzymać parę złotych choćby ze słynnego „korkowego”. Nie trzeba było już każdej imprezy poprzedzać czasami upokarzającym i wyczerpującym emocjonalnie żebringiem.
W okresie dwudziestu pięciu lat przez Zespół przewinęło się ponad trzystu tancerzy. Niektórzy zawitali tylko na chwilkę, niektórzy są od początku aż do chwili obecnej, są i tacy którzy przychodzą już w drugim pokoleniu. Tancerzy „pasowanych” czyli takich którzy wzięli udział w występach było ok. dwustu pięćdziesięciu. Każdy, kto przewinął się przez Zespół miał okazję nauczyć się tańczyć, co też jest cenną umiejętnością. Umieć zatańczyć walczyka, czy np. polkę (kto potrafi?), nadaje jakiegoś poczucia pewności i naprawdę buduje pozytywny samokoncept. Każdy młody człowiek powinien skorzystać z takiej okazji. To coś więcej niż jakieś nieskoordynowane drgawy w stylu „ostatnie podrygi zdychającej ostrygi”, albo słynne już ”trzepanie łupieżu”. Na nie każdy jest jak Sylwek Kwiecień, żeby wywijać rock and rolla nawet z miotłą. Z resztą Sylwek potrafił tak zrobić, bo przez lata tańczył w Zespole i na co dzień w pocie czoła solidnie ćwiczył. Nic się nie dzieje samo, dlatego warto skorzystać z okazji poświęcić parę lat na taniec w Zespole. Będą to piękne lata, które będzie się wspominać z sentymentem przez następne lata.
—
Jan Waresiak